Ocknąłem się mocno otumaniony. Obok mojej głowy leżały potężnie wyglądające rękawice bojowe. Czyżby to one spadły z nieba wprost na moją głowę?
Odwróciłem się na drugi bok, gdyż nie miałem siły wstać. W jeziorze leżał ogromny, śnieżnobiały smok, zanurzony do połowy. Chrapał donośnie uśmiechając się niekiedy, o ile te szczerzenie się można by tak nazwać.
Podniosłem się z trudem. Głowa mi pękała z bólu, a wielki siniak pulsował rytmicznie. Schyliłem się by podnieść rękawice. Cóż to do licha. Ważyły chyba tonę.
Przestałem się z nimi szarpać i postanowiłem ostrożnie podejść do smoka, którego imię, o ile dobrze zapamiętałem, brzmiało Aragrax.
Zwierzęta zdawały się kompletnie ignorować złowieszczy wygląd jaszczura. Po jego głowie skakały najróżniejsze ptaki świergoląc radośnie, wystające nad wodą skrzydła oblegały setki motyli, pszczół i innych owadów, a z jego grzbietu stado wiewiórek chłeptało wodę z jeziora. Widok był nieziemski. Postąpiłem kilka kroków w stronę olbrzymiego albinosa. Wszystkie istoty na nim przebywające zamarły w bezruchu, zwróciwszy się w moją stronę. Następne kilka kroków. Owady i wiewiórki rozpierzchły się po otaczającym nas lesie, a ptaki wzbiły w powietrze z głośnym skrzekiem.
Nastała kompletna cisza. Już nie było słychać chrapania.
Długa, potężna szyja podniosła z ziemi ogromny łeb, zwracając go w moim kierunku. Smok spojrzał na mnie jednym okiem.
Lewym.