Całą dolinę pokrywały gęste kłęby dymu po spopielonych "błyskawicznym" atakiem śmieciakach. Deszcz zakończył swe złowieszcze dzieło i ucichł jak gdyby nigdy nic.
Fantastyczne floresy tworzone przez rozbłyski światła pojawiały się w zasnuwającym dolinę dymie.
Sokół latał nad hordami kreatur dzierżąc w swych szponach tajemniczego łucznika, podczas gdy ten szył z magicznego łuku, z prędkością która mogła by zawstydzić dzięcioła stukającego w drzewo.
Dzielny chwat dziesiątkował najbliższe mnie potwory. Wyjął z sakiewki świecącą na niebiesko kulkę i puścił w sam środek największego skupiska.
Obszar kilkudziesięciu metrów został jakby wizualnie zniekształcony. Wszystko powykręcało się niczym w spaczonym lustrze, a następnie wielka siła wciągnęła śmieciaki w samo centrum, miażdżąc je i kompresując do rozmiarów jabłka, po czym wybuchła z ogromną siłą dziesiątkując kolejne kreatury, które nie załapały się na zgniecenie.
Otrząsnąłem się. Spektakl był niesamowity, lecz przypomniałem sobie, że miałem biec w stronę lasu. Odwróciłem się i ruszyłem biegiem, nie oglądając się za siebie, by nie wciągnąć się ponownie w niesamowitą sieczkę.
Dobiegłem do granicy lasu. Był tak gęsty, że nawet kot nie zdołał by się doń prześliznąć, a powykręcane korzenie i gałęzie wyglądały równie złowieszczo co hordy śmieciaków.
Usłyszałem trzepot skrzydeł, a obok mnie z gracją wylądował ów fantastyczny łucznik. Sokół powrócił do swoich naturalnych rozmiarów i poszybował na nieboskłon.
-Musisz uciekać do lasu. Jest ich zbyt wiele, a skądś ciągle przybywają następne. Rzekł poważnie łucznik.
-Jest zbyt gęsto. Odparłem z trwogą w głosie.
-Dotknij drzewa i w myślach proś o wpuszczenie do lasu. Odrzekł. -Ja nie jestem tam mile widziany. Będę Cię osłaniać. Spotkamy się po drugiej stronie. Postaram się odszukać twojego rumaka.
-Jak mnie odnajdziesz? Zapytałem.
Bez słów wskazał na kołującego po niebie sokoła, a następnie pokazał palcem na opaskę skrywającą prawe oko.
-A teraz ruszaj, nie ma czasu. Pchnął mnie w stronę gęstwiny.
Dotknąłem konar i w myślach zacząłem prosić las o to by mnie wpuścił, cały czas oglądając się za siebie.
Mój niezwykły kompan wyciągnął zza pleców dwa ogromne sztylety o pięknie zdobionych czerwonymi klejnotami rękojeściach. Sztychy wyglądały jakby były zrobione z ogromnych kłów jakiegoś zwierza, lecz rozmiary temu przeczyły, gdyż tak wielkie stwory raczej nie istniały. Jeden był biały a drugi czarny.
Łucznik szeptał niezrozumiałe słowa. Sztylety zaczęły jarzyć się zielonkawo. Dostrzegłem że ledwo widoczny na niebie sokół również promieniuje zielenią.
Tajemniczy jegomość krzyknął donośnie. "Aragrax". Uniósł biały sztylet w powietrze. Klinga w jego ręce rozbłysnęła oślepiająco i wyparowała. Zniknęła.
Niebo błysnęło zieloną poświatą i rozbrzmiało rykiem mrożącym krew w żyłach. Po ciele przeszedł dreszcz.
Błyskawica ukazała na niebie kształt. Wielkie skrzydlate monstrum z długą szyją i ogonem, poczęło pikować ostro w dół, wprost w największe kłębowisko śmieciaków.
SMOK!
Przewróciłem się, gdyż las rozchylił przede mną drogę w swoją głębie. Zrobiłem kilka kroków przed siebie. Przejście zaczęło się zasklepiać. Odwróciłem się do łucznika. W oddali smok siał totalne zniszczenie tak szponami, kłami jak i jaskrawym światłem, oraz ogniem bijącym z pyska. Był biały niczym śnieg. Przejście prawie całkiem zanikło, odcinając mnie od niesamowitego widowiska.
-Jak Cię zowią? Wykrzyczałem.
Niezwykły jegomość odwrócił się, zsunął kaptur i pomimo całej grozy i powagi zaistniałej sytuacji, skłonił się dostojnie.
-Tomazino Sokole Oko. Odrzekł. -Do zobaczenia.
Zaciągnął kaptur z powrotem i ruszył w stronę walczącego smoka, prując świetlistymi pociskami na prawo i lewo.
Drzewa zacisnęły się tak gęsto jakby chciały, abym nie oglądał tej rzezi.
Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie.