Na pustkowiu, za rozłożystym, mrocznie wyglądającym lasem, stała pojedyncza chatka, z ziejącym dymem kominem. Śmierdzące potwory wyglądały jak lawina błotna, sunąc ze wszystkich kierunków w stronę skraju lasu.
Dwie maleńkie postaci stały na granicy drzew, a ich najbliższą okolicę co i rusz rozświetlały rozbłyski światła. Zajaśniało kolorem szmaragdów. Zrobiło mi się niedobrze. Zwymiotowałem. Czy też takie miałem wrażenie. Haha. Sokół puszczający pawia. Zdążyłem pomyśleć, po czym zemdlałem.
Odzyskawszy świadomość stwierdziłem iż ziemia zbliża się niebezpiecznie szybko. Skrzydła zdawały się nienaturalnie ciężkie. A więc skończę roztrzaskany o glebę? No nieźle. Wydałem z siebie ostatnie "skrzeknięcie". Gardziel rozszerzyła się i zagulgotała, a miast zwyczajowego "quiiiii", niebo przeszył ryk tak głośny i przerażający, że lew wyłysiał by bądź posiwiał ze strachu.
Spojrzałem w lewo i prawo. Ależ ogromne skrzydła. Jak rany gościa. Znów jestem sobą!
A to ci heca.
Tuż nad ziemią rozpostarłem wielkie skrzydliska i machnąłem nimi energicznie. Całe tabuny śmieciaków dosłownie wgniotło w podłoże. Wyciągnąłem swą długą szyję w górę i spojrzałem na swoje ogromne cielsko z nieukrywanym podziwem. Jedna z zalet posiadania tak długiej szyi. Spojrzałem na zakrzywione niczym haki szpony. Śmieciaki zdążyły się pozbierać i ruszyły w moim kierunku. Nie dałem im długo na siebie czekać. Z dzikim błyskiem w ślepiach skoczyłem w ich stronę.